Dymek: Myślę, że Kolejarz zaprezentuje się zdecydowanie lepiej

0
617

Zapraszamy do przeczytania wywiadu autorstwa Łukasza Jażdżewskiego, który pojawił się w najnowszym Tygodniku Żużlowym. Tym razem na pytania redaktora odpowiadał Jarosław Dymek, dyrektor klubu i menadżer zespołu.

– Jak podsumujesz zakończony sezon?

– Do kitu. To jest najlepsze określenie, bo plany były na pewno większe. Może nie mieliśmy mocarstwowych aspiracji, jeśli chodzi o awans, ale jak widać na przykładzie Polonii Piła, niespodzianki się zdarzają i można sprawić sensację, mimo że nie jest się faworytem. Nie mieliśmy takich aspiracji, aby awansować, ale chcieliśmy namieszać i przynajmniej znaleźć się w fazie play-off, pokazać, że jesteśmy fajną ekipą, którą stać na wiele. Okazało się, że wyprzedziliśmy jedynie nową, powracającą na żużlową mapę Polski ekipę z Krakowa i to właściwie o tym zadecydował ten ostatni mecz na naszym torze. Po zakończonym sezonie nie ma za wiele plusów.

– Czy możesz wskazać kluczowe momenty albo kluczowy moment tego sezonu, który zaważył na tym, że to wszystko tak wyglądało?

– Nie będziemy zakłamywać rzeczywistości, bo faktycznie tak było, że nie radziliśmy sobie zarówno u siebie, jak i na wyjazdach. Wystarczy spojrzeć na nasz dorobek punktowy, bo punkty zdobyliśmy tylko i wyłącznie na ekipie z Krakowa. Początek można powiedzieć, że mieliśmy udany. Wprawdzie przegraliśmy u siebie pierwszy mecz, ale jechaliśmy z drużyną, która wymieniana była jako główna do awansu. Postawiliśmy się i powalczyliśmy. Mimo porażki mieliśmy głowy – można powiedzieć – podniesione, bo dzieliła nas nie tyle przepaść, ale wedle opinii ekspertów spora różnica klas sportowych. A tutaj do ostatniego biegu ważyły się losy tego spotkania. Później pojechaliśmy do Krakowa i odnieśliśmy przekonujące zwycięstwo. Po tym wszystkim uwierzyliśmy, że stać nas naprawdę na dużo. Sam spotykałem się z takimi opiniami, że Kolejarz jest bardzo mocny, że może utrzeć nosa faworytom. Jednak rzeczywistość okazała się inna i wydaje mi się, że te przegrane mecze u siebie, czy właśnie z Gnieznem i z Gdańskiem małą ilością punktów, troszkę podcięły nam skrzydła. Niby byliśmy blisko, a jednocześnie tak daleko, bo jechaliśmy w kontakcie, przegrywało się dwoma, czterema punktami mecze, ale do tabeli się nic nie dopisywało. To byli faworyci ale kiedy ma się ich na widelcu, a koniec końców zostaje się z niczym, to wtedy być może to powietrze z nas tak zeszło. Choć ciężko jest tak mówić, bo to są zawodowcy. Jak oni nie robią punktów, no to też mniejsze faktury wystawiają do klubów. Forma poszczególnych zawodników była jedną wielką niewiadomą. Oprócz Oskara Polisa, który praktycznie w każdym meczu prezentował się z bardzo dobrej strony, to jak pojadą pozostali zawodnicy, to było tak jak rzut kostką, nie wiadomo co wypadnie. Jak jeden pojechał lepiej, to drugi trochę gorzej. Jak przebłysk miał na przykład Hubert Łęgowik, to całkowicie zawodził Mathias Thoernblom. Zawsze było coś, że brakło tych punktów. Nie było takiej stabilizacji formy poszczególnych zawodników i myślę, że to zadecydowało, że te mecze u siebie były przegrane niewielką ilością punktów. Później, zdarzały się też te wyższe porażki i sezon skończył się tak jak się skończył.

– Porażki z Landhut i Daugavpils to była konsekwencja poprzednich przegranych, czy coś jeszcze na tym zaważyło?

– Ciężko jest naprawdę to tak ocenić, co dokładnie zaważyło, że te mecze przegraliśmy, bo do każdego z nich podchodziliśmy zmobilizowani z chęcią zwycięstwa i zawsze przyświecała nam myśl: dobra, już dzisiaj trzeba skończyć to pasmo porażek. No i tak samo myśleliśmy przed meczem z Landshut i tak samo myśleliśmy przed meczem z Daugavpils. Okazało się, że zarówno Niemcy, jak i Łotysze, byli od nas lepsi. Te wahania formy zawodników zrobiły swoje. To były mecze, które osobiście bardzo przeżyłem. To nie jest tak, że wychodzę ze stadionu, zapominam o wszystkim i skupiam się na tym, co będzie w przyszłości. Takie mecze zostają we mnie bardzo długo i bolą mnie te przegrane. No, taki jest ten sport – parszywy, że nigdy nie można być pewnym, a wiemy, że kibice chcą tylko i wyłącznie zwycięstw. To się liczy najbardziej i tłumaczenie porażek wiele nie zmieni, bo ten rezultat i tak już nie ulegnie zmianie. Powoli zbliżamy się już do tego gorącego okresu licencyjno-transferowego. Myślę, że Kolejarz w kolejnym roku zaprezentuje się zdecydowanie lepiej.

– Jak próbowaliście wspólnie z Marcinem Sekulą, jako ten sztab szkoleniowy, menadżerski, reagować na to wszystko? Jak próbowaliście zaradzić, temu kryzysowi sportowemu?

– Kombinowaliśmy przede wszystkim, jeśli chodzi o zmiany numerów startowych. Czasami staraliśmy się ułatwić danemu zawodnikowi sprawniejsze wejście w mecz, np.: zacznie od krawężnika, powiedzmy, z tymi teoretycznie łatwiejszymi przeciwnikami. No bo w innej materii ciężko jest wtedy tak zawodnikowi pomóc. Wiadomo, że odbywaliśmy rozmowy wielokrotnie, chociażby właśnie z Matiasem. Uważam, że to zaufanie między zawodnikami a sztabem było i staraliśmy się chłopakom pomóc, no ale — powtórzę po raz kolejny — parszywy sport, nie wyszło. Teraz trzeba już naprawdę myśleć tylko i wyłącznie o przyszłości i skupić się na tym, aby takie sytuacje nie miały miejsca. Podam przykład, mecz w Gdańsku, Mathias Thoernblom zaczął go fatalnie i sam do mnie podszedł i zapytał się, czy go zmieniam. Powiedziałem, że nie,  dostaniesz szansę, bo wiedziałem, że wtedy jedzie na nowym silniku i pierwszy bieg był w jego wykonaniu mega fatalny, bo on przyjechał daleko za wszystkimi. W drugim coś jakby drgnęło, ale też rewelacji nie było. Wiedziałem, że ma nową jednostkę i musi ją ogarnąć. Końcówka już w jego wykonaniu była bardzo udana.

– Kto wymyślił zakontraktowanie Martina Smolińskiego? Jak w ogóle do tego doszło, bo to było duże zaskoczenie?

– Duże zaskoczenie, to na pewno. To była jedna z tych rzeczy, o które pytasz: co próbowaliśmy zmienić oprócz tych numerów startowych w trakcie okienka transferowego? Chcieliśmy się wzmocnić. Osobiście odbyłem rozmowy z wieloma zawodnikami. Wiadomo, że teraz nie będziemy mówić o nazwiskach i żaden z nich praktycznie to nie był jakiś gwarant, że wyjedzie na tor w Opolu czy na wyjeździe i nagle zacznie zdobywać dwucyfrówki. Ale czasami te nieoczywiste nazwiska sprawdzają się. Daleko nie trzeba szukać pamięcią, wystarczy spojrzeć na Unię Leszno i Bena Cooka, prawda? Nagle wyskoczył i zaczął zdobywać niesamowite ilości punktów. Zaskarbił sobie sympatię kibiców. My też tak pracowaliśmy, szukaliśmy, rozmawialiśmy. Niektórzy zawodnicy nie byli zainteresowani startami w najniższej lidze. Niektórzy stawiali bardzo, ale to bardzo wygórowane warunki finansowe, na które oczywiście klubu nie było stać, no bo też nie było sensu płacić nie wiadomo jakich kwot za to, żeby zawodnik się zaprezentował. Chyba to Marcin Sekula do mnie zadzwonił: „Ty, a może Martin?” i tak od słowa do słowa wyszło, że Martin Smoliński podpisał z nami umowę. Szybko podziałaliśmy, szybko papiery poszły do Warszawy. Zaprezentował się w Landshut, mimo jego dobrej postawy, przyjechaliśmy z zerowym dorobkiem punktowym.

– Dlaczego odjechał tylko jeden mecz?

– Raz była jakaś kolizja terminów, drugi raz była jakaś kolizja terminów. Później stwierdziliśmy, że po prostu nie będziemy już mieszać w składzie, jedziemy tymi zawodnikami, którzy są w kadrze i którzy byli z nami od samego początku.

– Czy w tej całej beczce dziegciu jest jakaś łyżka miodu i ktoś zasługuje na pozytywne wyróżnienie, albo wyróżnił się na tyle, żeby po prostu docenić go po tym sezonie?

– Wiadomo, że na torze bardzo dobrze prezentował się Oskar Polis. To był zawodnik, na którego punkty zawsze można było liczyć i praktycznie przytrafiła mu się tylko ta jedna wpadka, u nas, na koniec sezonu, kiedy nawet nie załapał się do wyścigów nominowanych. A oprócz tego, cały sezon w jego wykonaniu był bardzo dobry i to był taki nasz lider z prawdziwego zdarzenia, któremu tę dwucyfrówkę można było zakładać przy teoretycznych obliczeniach przedmeczowych. Plus postawiłbym jeszcze przy Jamesie Pearsonie, co może na pewno niektórych zdziwić, ale trzeba pamiętać, że każdy tor, na który on wyjeżdżał, to była dla niego całkowita nowość. A jest to zawodnik, który uważam, że ma w sobie niesamowity potencjał, jest bardzo fajny do współpracy. Jak coś zawali, to nie szuka na siłę winy w sprzęcie, tylko przede wszystkim w sobie. Wie, że popełnia błędy. Także to jest zawodnik, który naprawdę w kilku meczach pokazał się świetnie i wydaje mi się, że to jest taki zawodnik, który już w przyszłym sezonie pokaże, że stać go na zdobywanie dużej ilości punktów w każdym meczu. Moim zdaniem Oskar Stępień też robi postępy, ale jego trochę przyhamowała ta nieszczęsna kontuzja obojczyka odniesiona w Łodzi i musieliśmy sobie radzić bez niego. Było to na pewno duże osłabienie dla naszego zespołu, ale myślę, że Oskar z każdym sezonem czyni systematyczne postępy i przy nim na pewno też postawiłbym plusik.

– Czy uważasz, że gdyby była większa konkurencja w zespole o miejsca w składzie…

– Nie. Nie, dlatego że jestem przeciwnikiem. Nie lubię czegoś takiego. Mieliśmy chociażby w Ekstralidze w tym roku przykłady jak to wygląda, jeśli jest taka rywalizacja i zawodnicy na treningach walczą o to, kto pojedzie w meczu. Przez to nie ma takiego klimatu w zespole, a jednak atmosfera robi połowę sukcesu. Osobiście nie lubię takiej rywalizacji o skład, ewentualnie przed sezonem. Jeśli chodzi o takich zawodników rywalizujących, to uważam, że dla drużyny lepszą opcją jest coś takiego, jak jest zawodnik podpisany i wie, że jest zawodnikiem oczekującym na telefon. Nie przyjeżdżający na treningi i wożący się z innymi po płotach, bo tak wygląda wtedy walka o skład.

Autor: Łukasz Jażdżewski
Źródło: Tygodnik Żużlowy

Komentarze

komentarzy